|
Upadek tytanów, Cornelius
van Haarlem
|
Ze szczytów Olimpu Dzeus bez przerwy ciskał pioruny, które dniem i nocą wykuwali cyklopi. Gromy rozbiegały się po górach, a na równiny lał się ogień święty. Ziemia pękała w płomieniach, lasy całe paliły się jak smolne pochodnie. Morza i rzeki wrzały. Płomienne opary otoczyły tytanów, którym oczy ślepły od niesamowitego blasku. Gwałtowne wiatry wzbijały tumany pyłu, zdawały się unosić w czarnych skrętach pioruny i błyskawice. gdy na chwilę rozpraszały się chmury, widać było w pierwszym rzędzie walczących trzech olbrzymów sturękich, którzy za każdym razem ciskali w tytanów trzysta skał, okrywając ich jakby chmurą kamienną. Lecz nie byli on i tak groźni jak pioruny Dzeusa, wobec których stawali się tytanowie ogłuszeni
i bezradni, albowiem nikt z nich dotąd nie widział tej straszliwej ognistej broni. Raz wraz któryś z nich padał omdlały i bezwładny, w potoku czerwonego światła i wśród przeraźliwego huku gromów. Wówczas olbrzymi sturęcy (hekatonchejrowie) chwytali te ogromne ciała, z których, zda się, życie uciekało, i wrzucali je w przepaści Tartaru, między wygasłe i dymiące kratery, cuchnące bagna
i lodowe góry, gdzie brał ich już w swe wieczyste posiadanie nieprzenikniony mrok i noc nieskończona.
Jak wprzódy dostojny Uranos, tak obecnie Kronos zwalił się w nicość zapomnienia, z której dochodziły już o nim tylko słabe echa. [. . .]